niedziela, 2 grudnia 2012

VA - "The Man with the Iron Fists soundtrack" - recenzja

Bieżący rok RZA na pewno zapamięta jako szczególnie udany. Choć nie wydał żadnego nowego solowego albumu, zdołał za to spełnić jedno ze swoich marzeń – wyreżyserował swój własny film. „The Man with the Iron Fists” to krwawa opowieść o grupie wojowników (wśród nich jest główny bohater - Kowal, uzbrojony w tytułowe Żelazne Pięści) chroniącej małą wioskę przed armią bandytów. Pełnymi garściami czerpiący z filmów Quentina Tarantino i Johna Woo, „The Man with the Iron Fists” to hołd złożony starym filmom kung-fu, które zainspirowały niegdyś Roberta Diggsa do przybrania pseudonimu RZA i założenia wraz z kilkoma zapaleńcami  grupy-legendy – Wu-Tang Clanu.

 
Filmu nie miałem okazji zobaczyć (i pewnie długo nie zobaczę, jako że brak jakiejkolwiek informacji co do polskiej dystrybucji), jednak w moje ręce wpadł soundtrack, którego słuchaniem postanowiłem umilić sobie oczekiwanie. Miałem kiedyś do czynienia z innymi soundtrackami sygnowanymi ksywką Rzarectora do (świetnych, swoją drogą) produkcji takich jak „Afro Samurai”. Soundtracki owe były znakomite, szczególnie ten do „Afro Samurai Resurrection”. Największa ich zaleta to dopracowana, unikalna produkcja, mieszająca różne gatunki, oraz imponujący roster gości. Z optymizmem włączyłem więc nowy OST. Czy się rozczarowałem?

W żadnym razie. Otrzymałem dokładnie to, czego oczekiwałem, znając poprzednie OST autorstwa RZA. Wysokiej jakości miks mrocznego, klimatycznego hip-hopu, z lekka nutką alternatywy, a także soulu. Płytę rozpoczyna od razu ciekawa kolaboracja, w której RZA połączył siły z przedstawicielami nurtu alternatywnego rocka z Ohio – zespołem The Black Keys. Mocne basy, w tle rytmiczna gitara elektryczna, lekko zniekształcony wokal Dana Auerbacha zapodający świetny refren. Od razu headbang mode on, a potem wchodzi energiczny jak zawsze RZA, proklamujący, że jest najgorszą istota na świecie. Fantastyczny początek albumu, a później jest jeszcze lepiej.

Znaczną większość OST stanowią kawałki hip-hopowe i nimi zajmiemy się w pierwszej kolejności. RZA przyzwyczaił nas do obecności znakomitych gości na swych produkcjach, i tym razem jest nie inaczej. Już po „The Baddest Man Alive” do naszych uszu sączy się orientalny (ten sample fletu… boski), lecz zarazem  bardzo nowojorski „Black Out”, w którym znakomitymi szesnastkami raczą nas Ghostface Killah, panowie z M.O.P. i Pharoahe Monch. Melanż styli niesamowity, do tego udany, co jest osiągnięciem. W ogóle zaskakująco dużo na albumie Ghostface’a. Oprócz „Black Out” słyszymy go na ostatnim tracku (o którym za chwilę) oraz na obu utworach Wu-Tang Clanu. 

Tak, dobrze przeczytaliście. RZA zmobilizował w końcu ziomali, by pokazali na co ich stać na majku i dał im do dyspozycji dwa świetne bity Franka Dukesa. Jednak sam na nich nie rapuje –dziwne. „Six Directions of Boxing” to numer bardzo klasyczny, przypominający produkcje z albumu „Chamber Music”, idealny, by 6 reprezentantów składu zaprezentowało swoje możliwości. Każdy z panów pojechał tu świetnie, rozczarował jedynie trochę mój ulubieniec GZA, który brzmi, jakby był wyjątkowo zmęczony podczas nagrywania. Rekompensuje to jednak najlepszym tekstem. Za to drugi numer Klanu, „Rivers of Blood”, jest po prostu bezbłędny. Krótkie intro RZA wyjęte z filmu, Raekwon i Ghost wraz z Kool G Rapem na przemocnych, industrialnych basach i gitarach a la Achozen (ktoś pamięta jeszcze o tym projekcie?), zmierzających po chwili do absolutnie wybuchowego refrenu w wykonaniu U-Goda. Mistrzostwo.

Gdybym miał generalnie określić poziom utworów rapowych na „TMWTIF”, użyłbym słowa „nierówny”. Obok kawałków fenomenalnych, jak „Rivers of Blood” czy kończący płytę „I Go Hard” z rewelacyjnym refrenem Wiza Khalify i epickim bitem Rzarectora, mamy kawałki dobre, lecz nie rewelacyjne – „Built for This” z Method Manem i „The Archer” Killa Sina mimo przyzwoitych bitów i nawijki jakoś nie zdołały zapaść mi w pamięć. Mamy cut „Tick Tock” z imponującym składem – Ghost, Pusha T, Joell Ortiz (jak zawsze niesamowita zwrotka) i wariat z Detroit Danny Brown. Utwór nie jest zły, ale sprawia wrażenie odrzutu z sesji nagraniowych „Cruel Summer” (w których przecież RZA, Rae i Ghost brali udział).

A propos G.O.O.D. Music – mamy tu solowy joint Kanyego Westa - „White Dress”. Fajny, na subtelnym, soulowym bicie, nawet flow Westa, które zwykle mnie irytuje, tutaj nie przeszkadza. Jednak klimatem i szczerze poruszającym tekstem - refleksją na temat związku z ukochaną kobietą kawałek ten nie do końca pasuje do ogólnej koncepcji albumu. Z pozostałych utworów rozczarował mnie efekt pracy duetu Idle Warship – utalentowanej wokalistki Res i Taliba Kweli. Nie jest zły, ale oboje radzą sobie lepiej na nieco „bogatszych” bitach niż zaprezentowany tutaj surowy podkład. Kolejny track to „Just Blowin’ in the Wind”, w którym RZA łączy siły z nieznanym mi zespołem Flatbush Zombies. Efekt jest… dziwaczny. Czy wyobrażacie sobie Bobby’ego Digitala na dubstepowym bicie? Trudno, prawda? Ale właśnie to tu się dzieje (OK, bit nie jest „czystym” dubstepem, ale brzmi bardzo podobnie). Ale wbrew pozorom, nie jest tak źle, wyszło nawet intrygująco i klimatycznie. A Zombiaki weszły w bit z dużą werwą i dały wcale dobry performance.

W przerwie między hip-hopowymi bangerami RZA zaserwował słuchaczom także utwory śpiewane, soulowe. Jest to miłe urozmaicenie, szczególnie, że wyprodukowane są one z kunsztem i wykonane bardzo dobrze. Za najmniej udany uważam „Chains” ze śpiewem Corrine Bailey Rae – to utwór smutny i rzewny, jednak Miss Rae w mojej opinii nie ma zbyt dobrej barwy głosu, skutkiem czego fantastyczny akompaniament został nieco zmarnowany. Pozostałe utwory są jednak naprawdę znakomite. „Your Good Thing is About to End” poraża niezwykłym, „saloonowym”, z braku lepszego słowa, klimatem. „Green is the Mountain” to rytmiczny, zgrabny utworek w języku kantońskim (!) jakby żywcem wyjęty z jakiegoś szanghajskiego bankietu dla obrzydliwie bogatych. Absolutną rewelacją jest „I Forgot to Be Your Lover”, na bazie sampla znanego chyba każdemu fanowi Killah Priesta i Dilated Peoples. Fenomenalny wokal, no i ta gitara…. Coś pięknego.

Podsumowując, soundtrack „The Man With the Iron Fists” to solidna pozycja, miejscami nierówna, prezentująca jednak wysoki poziom jako całość. Produkcja jest dopracowana, wszyscy MC i wokaliści dali popis swoich znacznych umiejętności. Nie potrzebuję więcej, stawiam 4 na 6. I czekam wciąż na moment, w którym będę mógł w końcu obejrzeć film Bobby’ego Digitala.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz