wtorek, 27 listopada 2012

Vinnie Paz - "God of the Serengeti" - recenzja

Czas naostrzyć noże, nałożyć na kłykcie ciężkie, żelazne kastety, na zęby lśniące grillsy, strzepać kurz z flag “Fuck the Government” (względnie „Illuminati want my mind, soul, and body”) i wytatuować groźne dziary na tytanowych, imponujących mięśniach. Żarty się skończyły, panie i panowie. Wkraczamy teraz na niebezpieczne terytorium Filadelfii, z której najmroczniejszych zakamarków otrzymaliśmy niedawno nowy album Ludobójczego Generała – Vinniego Paza. Miejcie się na baczności, jesteśmy na terenach łowieckich Boga Serengeti…


Ze świecą szukać w hip-hopowym świecie zespołu, który bym ubóstwiał bardziej niż Jedi Mind Tricks. Ciężka, chropowata nawijka Vinniego, mocny, dudniący wokal Jus Allaha, ale przede wszystkim – niesamowicie dopracowane, brudne bity Stoupe’a – wszystko to złożyło się na mieszankę piorunującą, którą słuchać zwykłem niegdyś tygodniami. Z biegiem czasu (od 2008 roku, by być dokładnym) w mojej opinii albumy składu stawały się jednak coraz mniej zajmujące. Rozczarowujące „A History of Violence”, zasadnicze odejście Stoupe’a z grupy (tłumaczone zmęczeniem materiału i chęcią skupienia się na projektach nie-hiphopowych), zeszłoroczne mało emocjonujące „Violence Begets Violence”… Krótko mówiąc, JMT nie jest już tym, czym kiedyś było. 

Nadzieją na lepszy materiał był wydany w 2010 roku solowy album Vinniego, zatytułowany „Season of the Assassin”. I jest to znakomita płyta, którą polecam, jednak nie spełniła w stu procentach pokładanych w niej nadziei.  Nieco dziwaczne featuringi (Clipse? Paul Wall?), dobór bitów… czegoś  jakby „Sezonowi” brakowało, jakby ostatecznego, mistrzowskiego szlifu. 

Teraz Pazienza powraca z drugą solówką. Jakie wnioski wyciągnął z oceny pierwszej płyty? Jak wypada „God of the Serengeti” na tle Sezonu Asasyna? Spieszę z odpowiedzią – lepiej. Jest potężniej, bardziej agresywnie – bezkompromisowy hardcore w stylu Jedi Mind Tricks i Army of the Pharaohs, czyli muzyka, za którą Vinniego kochamy najbardziej. Nieprzebieranie w słowach, obietnice absolutnej destrukcji oponentów, wsparte licznymi nawiązaniami do filmu, literatury czy historii, teorie spiskowe, brutalne słowne obrazy, nawoływanie do nieufania rządom… Vinnie jak zwykle lirycznie nie zawodzi – choć większość kawałków traktuje tak naprawdę o tym samym, Pazzy wciąż  potrafi znaleźć sposób, by zabrzmiało to inteligentnie i interesująco. 

Postawienie na hardcore’ową stronę niesie za sobą jednak pewne ryzyko. Słuchacz może się znudzić, cały czas poddany tym samym treściom. Z żalem muszę przyznać, że album Vinniego nie ustrzegł się tego problemu. 18 kawałków to odrobinę zbyt dużo (choć i tak mniej niż na „Season”) i gdzieś w połowie zaczynamy odczuwać pewien przesyt. Brakuje tu osobistych czy też bardziej „miększych” utworów, takich jak „Same Song” czy „Keep Movin’ On” z „SotA”. 

Jeśli chodzi o stronę produkcyjną, Vinnie postawił na znanych sobie i sprawdzonych beatmakerów, z którymi pracował przy ostatnich albumach – C-Lance, JBL the Titan, Stu Bangas czy MTK. Jednak zaprosił też do współpracy bardzo prominentnych producentów, spośród których na czoło wysuwa się DJ Premier, który dał bit średni jak na swoje umiejętności, lecz idealnie pasujący do Paza („The Oracle”). Swoje trzy grosze dorzucili także niesamowicie utalentowani Marco Polo („Crime Library”)  oraz Psycho Les (singlowe, potężne „Cheesesteaks”, aczkolwiek gdyby wyciąć te bezsensowne okrzyki rodem z horroru, bit byłby lepszy). Trzeba przyznać, że producenci wywiązali się ze swojego zadania wyśmienicie i produkcja stoi na wysokim poziomie. Genialnie podpasowali się pod charakter rapu gospodarza i dostarczyli mu w większości ciężkie, brudne, undergroundowe bity (sprawdźcie choćby „Cold, Dark and Empty”, „Razor Gloves” czy singlowe „7 Fires of Prophecy”), lecz nie tylko. Jest tu kilka muzycznych niespodzianek typu „Jake LaMotta” (bujający, soulowy bit, zupełnie odmienny od zwykłych preferencji Pazzy’ego), „Slum Chemist” (fenomenalny, orientalny, wwiercający się w czaszkę motyw) czy „Feign Submission” (…to już musicie posłuchać sami – zupełna psychodela).

„God of the Serengeti” wyróżnia się od poprzednika pod jeszcze jednym aspektem: jest tu więcej gości. O wiele za dużo, szczerze mówiąc. Jedynie 5 tracków (6, licząc „Feign Submission”) Vinnie wykonuje sam, resztę dzieląc z zaprzyjaźnionymi MC. Koneksje, jakie Pazienza wyrobił sobie przez lata w podziemiu, autentycznie zdumiewają. Mamy tu chyba wszystkich: ekipę Army of the Pharaohs (w udanym, acz nie rewelacyjnym posse cucie „Battle Hymn”), Immortal Technique (poleciał znakomicie, lecz kawałek  z jego udziałem  - „And Your Blood Will Blot Out the Sun” – przez męczący bit i refren Poison Pena jest najsłabszy na płycie), Mobb Deep przed konfliktem (klimatyczne „Duel to the Death”), Scarface, Kool G Rap, R.A. the Rugged Man… Liczba featuringów potrafi przytłoczyć.  Nie ma sensu wymieniać wszystkich, przytoczę tylko tych, którzy w mojej ocenie sprawili się najlepiej: Q-Unique w rewelacyjnie otwierającym album „Shadow of the Guillotine”, fenomenalny Block McCloud w mrocznym refrenie „Wolves Amongst the Sheep”, Apathy w „Battle Hymn”, Slaine w „Geometry of Business” oraz Chris Rivers aka Baby Pun w „Last Breath”.

Zanim zakończę tę recenzję, chciałbym opowiedzieć krótką historyjkę. Brnę sobie przez ten album, bujając głową do bitów, słuchając lirycznych popisów Vinniego i ferajny. Mimo wielu pozytywnych tracków czuje się trochę znużony treścią i całym tym hardcore’em.  Minęły ostatnie takty świetnego „Wolves Amongst the Sheep”…. i w moje ucho zaczął się sączyć ostatni kawałek, „You Can’t Be Neutral on the Moving Train”. Trwający 7 i pół minuty opis historii Stanów Zjednoczonych według Vinniego – czytaj: dziejów pełnych brutalności i okrucieństwa, bólu i niesprawiedliwości – jest po prostu niesamowity. Zaczyna się delikatnym samplem kobiecego wokalu, po czym wchodzi kilkakrotnie zmieniający się, potężny bit. Do tego Vinnie zapodający przemyślane, wyśmienicie inteligentne i zjadliwe linijki, jedne z najlepszych w swojej całej karierze. „You Can’t Be Neutral” sprawił, że wybaczyłem Vinniemu wszystkie niedociągnięcia albumu. 

….Jednak teraz już mi przeszło i czas wystawić ocenę. „God of the Serengeti” to album bardzo dobry, dopracowany, ciekawszy od debiutu, jednak niepozbawiony niedociągnięć. Duża liczba gości, pewna monotematyczność, miejscami nawijka Vinniego (tak, Vin, to jest osiągnięcie, że potrafisz niczym Kool G Rap zarapować zwrotkę  lub jej połowę na jednym rymie – jednak przestań robić to tak często!) urywają „GotS” kilka punktów, w efekcie czego album dostaje ode mnie 4 na 6. Ale na pocieszenie otrzymuje też rekomendację, bo album wart jest przesłuchania jak najbardziej (szczególnie „You Can’t Be Neutral on the Moving Train”)!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz