Przez ostatnie lata Nasirowi Jonesowi nie wiodło się zbyt dobrze. Rozwód z Kelis, problemy finansowe, niebezpieczna sprawa koncertu w Angoli... Wielu fanów straciło wiarę w Nasa, wielu przepowiadało mu rychłe bankructwo. Jednak God’s Son nie zwrócił na nich uwagi, w swoim laboratorium wytrwale pracując nad kolejnym solowym albumem, by w końcu w lipcu zaprezentować go z uśmiechem – „Proszę Państwa, wbrew powszechnym opiniom jeszcze się trzymam. I wiecie co myślę? Że mimo wszystko <<Life is Good>>. Proszę bardzo, przekonajcie się”. Jak więc wypadła najnowsza, dziesiąta już płyta twórcy niezapomnianego „Illmatica”?
Nie trzymajmy w niepewności – nowy album Nasa jest znakomity. Muzycznie jest znakomicie przygotowany – produkcją zajęli się w większości legenda z Chicago No I.D. oraz wieloletni współpracownik Nasa Salaam Remi. Swoje beaty dorzucili też Buckwild, grupa J.U.S.T.I.C.E. League (producenci świetnego intra, „No Introduction”) oraz Swizz Beatz. Produkcja „Life is Good”, gdyby określić ją w kilku słowach, jest „nastrojowa”, a zarazem „oldschoolowa”. Juz na samym początku albumu, w fenomenalnie bujającym „Loco-Motive” oznajmia: „This is for my trapped in the 90’s niggas”... – i oni właśnie będą rozradowani tym albumem jak nigdy. Mocne werble, sample z Erica B i Rakima czy MC Shana, w tekstach nierzadko mroczne uliczne historie z Queens – Nas i jego producenci nie zapomniali o korzeniach i dają nam solidną dawkę nowojorskiego vibe’u. Dzięki temu słuchanie takich kawałków, jak „Loco-Motive” (z shout-outami samego Large Professora), „A Queens Story” czy „Back When” to fantastyczna sprawa i wielki plus dla płyty. Aż chciałoby się, by Nasir poszedł o krok dalej, zaprosił ponownie do współpracy DJ’a Premiera czy Pete Rocka i zaprezentował nam throwback jak się patrzy.
Ale „Life is Good” to nie tylko powrót do chwalebnych czasów rządów Nowego Jorku w rap-grze, to także bardziej nastrojowe, bardziej osobiste kawałki, potraktowane przez producentów odpowiednio delikatnie. I one są świetne. Pamiętacie „Can’t Forget About You” z samplem legendarnego Nat King Cole’a? Posłuchajcie jazzującego „Stay” z niebiańską trąbką, czy też dostępnego na specjalnej edycji „Roses” (niesamowite, mroczne pianino!). Jest również godny wspomnienia utwór „Daughters” – żywy, radosny, a jednak odpowiednio „subtelny” dla tematu.
Wrażenie psuje trochę „Summer on Smash”, który jest kolejnym kawałkiem Swizz Beatza, zrobionym według typowego dlań schematu. To dobry klubowy banger, ale kto wcześniej zetknął się z twórczością Swizza, szybko się kawałkiem znudzi.
Gościnnie na płycie udzieli się: Mary J. Blige (świetny refren w „Reach Out”), Swizz Beatz, Miguel, Rick Ross (który całkiem nieźle poradził sobie na „Accident Murderers”), wokalistka Victoria Monet (bardzo dobry głos) oraz świętej pamięci Amy Winehouse, której udział w „Cherry Wine” był strzałem w dziesiątkę – dysponowała ona fantastycznym głosem, idealnie odnajdującym się w klimatach „czarnej muzyki”. Jednak to nie Amy, ale rewelacyjnemu Anthony’emu Hamiltonowi przyznaję tytuł najlepszego featuringu w „World’s an Addiction”. To w mojej opinii najlepszy utwór na płycie, z fenomenalnym beatem i zapadającym na długo w pamięć refrenem.
No dobrze, omówiliśmy stronę muzyczną, przedstawiliśmy gości – jak jednak wypada sam gospodarz? Krótko – jest w życiowej formie. Już w pierwszym singlu, „Nasty” (dostępnym jedynie w wersji deluxe), zaprezentował niesamowite skillsy i werwę. To jego album, on tu rozdaje karty, on jest na pierwszym planie. I wciąż ma dryg do pisania świetnych tekstów – czy to o imprezach milionerów („Summer on Smash”), czy o poległych towarzyszach (‘A Queens Story”), czy o swojej córce („Daughters”) – Nasir przykuwa uwagę, zadziwia erudycją i talentem do kreślenia świetnych rymów oraz formułowania trafnych, czasem gorzkich spostrzeżeń (posłuchajcie „World’s an Addiction” – aż ciarki przechodzą...). Nas prezentuje na „Life is Good” wiele twarzy – chłopaka z Queens, zajmującego się rozbojami, ojca wychowującego dorastającą córkę, a także sławnego kolesia, bywalca imprezek dla obrzydliwie bogatych... Ta różnorodność tematów, szczerość oraz niepodważalna charyzma Nasa sprawiają, że od albumu wprost nie można się oderwać. Na siłę można się czepiać, że przydałby się jakiś dobry storytelling typu „Undying Love” z ‘I Am...”, ale tak naprawdę nie wniósłby on nic nowego do i tak znakomitej całości.
„Life is Good” to znakomita płyta. Nas zważając na ostatnie porażki, dał nam album, który nie zawodzi. Nie jest to „instant classic”, nie jest to „Illmatic” ani „Stillmatic” – jest to jednak jedna z lepszych pozycji w dyskografii Nasa, jak również fantastyczne świadectwo człowieka, który pomimo wielu niepowodzeń z uśmiechem mówi „Life is good” i kroczy dalej z niezrównaną pewnością. W skali szkolnej – mocna piątka.
Autor: Maciej Wojszkun
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz