Yo dawg, I heard you like listenin’ to Xzibit, so we put a Xzibit in your Xzibit, so you can listen to it while you listen to it… Brakowało nam w rap-grze Xzibita, oj brakowało. Od wydanego w 2006 roku “Full Circle” – powiedzmy sobie szczerze, materiału zupełnie średniego – Mr. X to tha Z zniknął na 6 lat z radaru, koncentrując się na karierze aktorskiej i innych dziwnych przedsięwzięciach, po drodze walcząc z fiskusem i stając się obiektem niewybrednych internetowych memów. Śledząc poczynania Alvina Joinera można było odnieść wrażenie, że tkwiący w nim tak zdumiewający niegdyś potencjał jakimś cudem zdołał się wypalić.
Po wielu zawirowaniach – opóźnieniach, zmianach nazw, fantastycznych
singlach („The Hurt Locker”!!!!) naszym wygłodniałym oczom ukazał się w
końcu nowy, siódmy już solowy album Xzibita, zatytułowany „Napalm”. Jak
się prezentuje poziom Pana Xtraordinaire po sześciu latach absencji? Czy
jest to potężny comeback zamiatający scenę i pokazujący wackom, gdzie
ich miejsce? A może to łabędzi śpiew MC, który rządził niegdyś ową sceną
niepodzielnie?
By nie trzymać w niepewności – Xzibit wrócił i jest to powrót tryumfalny. Charyzma, pewność siebie, fenomenalny, mocny głos, flow bez zarzutu – wszystko, za co kochamy Xzibita, jest tutaj. Wiedząc, że te niebanalne atuty mogą jednak nie wystarczyć, X postarał się, by wesprzeć je znakomitą produkcją, w typie, w którym czuje się najlepiej. Postanowił także wykorzystać swoje rozległe koneksje i do nagrań zaprosił multum (a raczej MULTUM) znajomych.
Po prostu… wow. Tracklista w momencie ujawnienia była tak napakowana znakomitymi gośćmi, że wydawała się absolutnie nierealna. Game, Prodigy, Wiz Khalifa, E-40, B-Real, King Tee? Crooked I, Slim the Mobster? Dawna ekipa X’a Tha Alkoholiks? Na bitach David Banner, Rick Rock, Akon, Illmind, M-Phazes…. I sam Dr.Dre? To się nazywa fenomenalna obsada. Jednak przy takiej ilości featuringów istniała obawa, że gospodarz zostanie „zjedzony” i odsunięty na dalszy plan. Tak jednak się nie stało. Goście (wszyscy!) dają świetne zwrotki, ale karty rozdaje Xzibit. Można się kłócić, że w tym a takim kawałku ktoś poleciał lepiej (np. Crooked I niszczy w „Movies”!), generalnie jednak goście znakomicie współgrają z X, sami nie dają się stłamsić, ale nie tłumią jednocześnie gospodarza. Jako jedyne nietrafione decyzje co do obsady wymieniłbym refren Game’a w „Dos Equis”, wstawkę RBX’a w „I Came to Kill” i denerwujący refren „Gangsta Gangsta”.
Przejdźmy teraz do produkcji. Już pierwszy track, „State of Hip-Hop vs. Xzibit” zapowiada styl, jaki dominuje na albumie. Dużo syntezatorów, nieco „techniawkowo” brzmiący sound, wbijające w ziemię basy, także klawisze, ogółem – mocno westcoastowy feel. Na takich bitach X czuje się wyśmienicie – przykładem „Up Out the Way”, „Dos Equis” czy „Everything”. Jednak nie znaczy to jednak, że tylko takie bity znajdziemy na albumie. X jest świetny także na refleksyjnych kawałkach, co udowodnił już nieraz. W takich kawałkach jak „1983” (z „gościnnym udziałem” mamy Xzibita, Treny Joiner) czy „Forever a G” X rymuje na znakomitych, „delikatnych”, klimatycznych produkcjach. Godne polecenia są także: tryumfalny „Stand Tall”, klimatyczny, mroczny „Gangsta Gangsta” oraz mocno undergroundowy „Killer’s Remorse”. Jednak największą niespodzianką jest utwór tytułowy. Przemocne, metalowe gitary plus bębny ulubionego perkusisty twojego ulubionego rapera – Travisa Barkera, na nich wrzeszczący Xzibit… automatycznie głowa wykonuje headbang. Po chwili jednak, gdzieś w środku utworu – break i pianino. Co się dzieje…. Sielankowy, wręcz ckliwy nastrój, znakomicie stopniowane napięcie, po czym powrót do miażdżących gitar. Utwór sprawia niesamowite wrażenie, polecam go sprawdzić, tym bardziej, że nakręcono doń świetny teledysk.
Wreszcie jest sam Xzibit. Wiemy, że rapuje świetnie, i że jest w znakomitej formie, ale o czym nam opowiada? W większości X zapodaje bezceremonialne przechwałki i głosi gloryfikację własnej persony, jednak myliłby się ten, kto uważa, że to jedyne, co można tu znaleźć. Kto tęsknił za Xzibitem w wydaniu „The Foundation” czy „Thank You”, będzie zadowolony – w kilku utworach X zrzuca z siebie przykrywkę twardego jak skała microphone killera i zaskakuje dojrzałymi, celnymi i bardzo osobistymi niekiedy refleksjami – vide „1983” czy „Meaning of Life”. Mamy tu też m.in. wejście na terytorium horrorcore’u (obrzydliwie precyzyjne w swych opisach „I Came to Kill”), a także ciekawą zabawę konceptem („Movies”, gdzie zwrotka X to nieustający potok tytułów filmów).
Podsumowując – „Napalm” to album bardzo dobry, znacznie lepszy od „Full Circle”, dopracowany i spójny. Nie pozbawiony jest jednak wad – opisywane wcześniej brzmienie potrafi się sprzykrzyć, pewne kawałki można było w ogóle wyrzucić („Spread it Out”, irytujące „Up Out the Way”)… Niemniej album zapewnia bardzo pozytywne wrażenia, za co honoruję go mocną 4 z plusem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz